„Gorzej niż w Brukseli jest już tylko w Paryżu!” – Westchnęła C. znad kieliszka czerwonego wina. „Tu mieszkania szuka się parę tygodni, a tam – parę miesięcy. I najlepiej przez agencję. Ktoś musi za ciebie odsiewać te chambres de bonnes i studettes. No i ktoś musi błyskawicznie reagować na ogłoszenia, kiedy ty siedzisz u manikiurzystki, na lanczu, albo, no nie wiem, chociażby pracujesz!”.
Przy stoliku zapanowało grobowe milczenie, bo szukanie mieszkania to horror, droga przez mękę, piekło za życia. Oczywiście tylko, jeśli nie jesteś członkiem rodziny Grimaldich, czyli nie masz nieograniczonego budżetu. Reszta zwykłych śmiertelników musi zmierzyć się z brutalnym rynkiem nieruchomości.
Nowe mieszkanie miało być już naszym trzecim w Brukseli. I oczywiście z założenia lepszym od poprzednich.
Pierwsze było drogą klitką w niezbyt szałowej okolicy – mieliśmy tylko dwa dni na znalezienie lokum, nie znaliśmy rynku i nie mieliśmy żadnych znajomych, u których moglibyśmy się zatrzymać na parę dni. Mieszkanie w hotelu z oczywistych względów nie wchodziło w grę, więc wzięliśmy, co nam wpadło w ręce. Było to jednopokojowe mieszkanie (jadalnia, salon i sypialnia w jednym) z maleńką kuchnią i tycią łazienką. Nie czułam się w nim dobrze, nie czułam się dobrze w tej okolicy. Było mi tam źle, więc (wstyd się przyznać) przyjeżdżałam najrzadziej, jak to tylko było możliwe.
Drugie mieszkanie wynajęliśmy fartem – bez szczególnie długiego szukania. Było świetne. Bardzo duże. Z wygodną kuchnią, ogromną garderobą i widokiem na dachy okolicznych kamienic. Było bardzo jasne i miało fajną atmosferę. Dzielnicę uwielbiałam – sklepy, knajpy, bary. Wszystko mi się podobało. Nie przeszkadzało mi nawet więzienie, które było bardzo blisko (wieczorem było słychać, jak więźniowie do siebie krzyczą) – uznałam to za koloryt.
Ponieważ A. wracał do Warszawy, z żalem przekazaliśmy mieszkanie pewnej Estonce, która je wynajęła złowieszczo chichocząc i zacierając ręce.
Po blisko dwóch latach Bruksela upomniała się o A. i znów stanęliśmy przed koniecznością znalezienia mieszkania. Tym razem jednak mieliśmy na miejscu przyjaciół – E. oraz Hiszpańską Pannę Młodą, u których mogliśmy się zatrzymać na parę tygodni. Mieliśmy też trochę znajomych i kontaktów, więc w razie czego mogliśmy na jeden/dwa miesiące wynająć pojedynczy pokój za znośne pieniądze. Byle tylko móc spokojnie znaleźć wymarzone gniazdko.
W pierwszej kolejności oczywiście zadzwoniliśmy do właścicielki Drugiego mieszkania. V. ze śmiechem powiedziała, że Estonka nie zamierza się wyprowadzać, bo jej tam bardzo dobrze. No cóż – nie dziwię się…też bym na jej miejscu nie chciała.
Rozpoczęliśmy poszukiwania.
Parę razy dziennie sprawdzaliśmy stronę IMMOWEB, wysyłaliśmy dziesiątki zapytań, maili. A. sprawdzał ogłoszenia w pracy, przeglądaliśmy strony agencji nieruchomości, chodziliśmy po ulubionej dzielnicy (okolica Ma Campagne,  Place du Châtelain i Place Brugmann) i szukaliśmy ogłoszeń na drzwiach i w oknach. Sprawdzaliśmy czy nie ma ofert na grupach na FB. Krótko mówiąc włożyliśmy w poszukiwania wiele wysiłku.
Ale nie było łatwo. Już samo selekcjonowanie ogłoszeń na IMMOWEB zajmowało dużo czasu (czy posprzątanie mieszkania i zrobienie porządnych zdjęć jest naprawdę takie skomplikowane??).
Ponadto mieliśmy mocno sprecyzowane oczekiwania.
Chcieliśmy:
  • Mieszkać na Saint Gilles, w Ixelles, Forest w ostateczności na Etterbeek
  • Mieć balkon/taras/ogródek
  • Normalną kuchnię (więcej niż jeden palnik)
  • Piekarnik!!
  • Kominek ewentualnie obudowę udającą kominek
  • Wannę
  • Parkiet lub deski na podłodze
Nie chcieliśmy:
  • Niskiego parteru
  • Nowoczesnego bloku
  • Grzybów w kuchni, łazience, gdziekolwiek
  • Nory
Mieszkanie mogło być umeblowane, albo i nie.
Proste? A otóż mylicie się – wcale nie takie proste.
Podczas mojego pobytu w sierpniu oglądałam dziesięć różnych mieszkań. A. obejrzał pięć. Z zatem w dwa tygodnie odwiedziliśmy piętnaście lokali do wynajęcia.
Jakie były nasze refleksje?
„Bardzo ładna okolica. Cisza spokój. Balkon na trzy krzesła i stolik. Minusy: małe, brzydkie i kot nawalił w łazience tak śmierdzącą kupę, że uciekłem.”
 
„Mieszkanie jest doskonałe! Na Święta! Nie trzeba chodzić do sklepu po grzyby na zupę. Wystarczy je zdrapać ze ściany.”
 
„Plusy drugiego mieszkania: fajna okolica – placyk, restauracje, kościół. Minusy: nie widziałem mieszkania. Chłopak, który był przede mną wynajął je.”
No właśnie, „chłopak, który był przede mną wynajął je”. Zawsze znajdzie się jakiś Chłopak, jakaś Dziewczyna, jakaś Para Lekarzy, którzy zaklepią mieszkanie tuż przez Wami.
Opowiem Wam moją bolesną historię.
Wyobraźcie sobie mieszkanie: balkon od ulicy, duży taras od strony podwórek, dwa „kominki”, lustra, pełne umeblowanie – z gustem (taki miks Ikei i pchlego targu). Brak jakichkolwiek dopłat za ogrzewanie (!). Milusio. Kiedy do niego weszłam zaczęłam popiskiwać cicho i „merdać ogonem”. Powiedziałam do A., że je bierzemy. Widzę nas w tym mieszkaniu i będzie nam tam dobrze. A. miał jednak jakieś wątpliwości, chciał odbyć pozostałe umówione wizyty w innych lokalach. Kiedy zorientowaliśmy się, że nic nas na rynku nieruchomości lepszego nie czeka, A. zadzwonił do agenta zajmującego się mieszkaniem i powiedział, że je bierzemy, ale chcemy obejrzeć jeszcze raz, żeby się upewnić, że wszystko nam pasuje.
Z agentem i właścicielką byliśmy umówieni  na 12:00. A zadzwonił do mnie o 11:15…
– Kochanie, nie wychodź z domu. Mieszkanie już jest wynajęte.
– Jak to wynajęte???
– Normalnie. Zadzwonili z agencji, że nieaktualne.
– No ale przecież, kiedy się z nimi umawiałeś wszystko było aktualne?!
– Było. I już nie jest. Podobno właścicielka wynajęła je z pominięciem agencji.
No to mnie szlag jasny trafił. Zadzwoniłam do właścicielki z zamiarem zrobienia karczemnej awantury.
– Jak to pani wynajęła mieszkanie?! Przecież byliśmy pierwsi!
– No tak, ale ja nie wiedziałam, że chodzi o państwa. Agent mi nie powiedział, że to ta para, która już widziała mieszkanie. Więc kiedy tamta Para Lekarzy zdecydowała się od razu, wynajęłam im.
– Ale my byliśmy pierwsi! Trzeba to jakoś odkręcić!
– Nie mogę. Przecież dałam im słowo.
Zatkało mnie. Słowny kontrahent? Są tacy?
Sprawa była prosta – wystarczyło zwalić winę na agencję, co było z resztą zgodne z prawdą i wynająć mieszkanie NAM. Na pewno jesteśmy fajniejsi, ładniejsi i bardziej stylowi od tej Pary Lekarzy. Jesteśmy najemcami doskonałymi! Jesteśmy marzeniem każdego właściciela, do ciężkiej cholery!
Bez przekonania spróbowałam ostatni raz:
– Byliśmy pierwsi… Nic nie da się zrobić?
– Przykro mi. Obiecałam tym ludziom moje mieszkanie.
Koszmar! Kiedy opowiedziałam tę historię M. popatrzyła na mnie jak na wariatkę i zapytała, dlaczego nie zaklepaliśmy mieszkania od razu. „Brukselski rynek nieruchomości to dżungla! Są same nory głęboko w ziemi, a jeśli zdarzy się domek na drzewie, to trzeba o niego walczyć! Wchodzisz, siadasz na kanapie i już się z niej nie ruszasz! Byłaś głupia, to teraz cierp.”
To prawda byłam głupia. Potem już rezerwowaliśmy każde oglądane mieszkanie – na wszelki wypadek.
I wreszcie! Po miesiącu poszukiwań udało się! Wynajęliśmy mieszkanie i jestem nim zachwycona.
  • Prywatne patio – jest
  • Normalna kuchenka – jest (i w dodatku indukcyjna – jestem upośledzona i już nie umiem gotować na innej)
  • Wanna – jest
  • Kominek – jest
  • Deski na podłodze – są
  • Przyzwoita okolica – jest
  • Delehaize – jest w odległości 7 minut spacerkiem (hurra!)
Dodatkowo są sztukaterie, duży prysznic (tak, oprócz wanny!!), świetlik nad stołem w kuchni i w nocy widać gwiazdy (muszą wprawdzie bardzo jasno świecić i dookoła musi być bardzo ciemno, ale zawsze!). Z minusów – mieszkanie jest na niskim parterze i musieliśmy nakleić na szyby folię „matującą”, żeby ciekawscy nie zaglądali nam do łóżka (dosłownie, bo okno znajduje się w sypialni…).
Ale nic to! Znalazłam mieszkanie i nikomu go nie oddam!
Ufff. Nie ma to jak w domu.
Bisous :*

 

You May Also Like

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *