Zima przyszła oczywiście dopiero po Gwiazdce, ale za to z przytupem. Mróz szczypnął. Potoki wody, która zalewała Warszawę jeszcze dzień przed Wigilią, zmieniły się w ślizgawki – niefajne. Bardzo niefajne.
Jakąś specjalną fanką spacerów nie jestem. No w lato – mają sens. Ale jak jest zimno, w zasadzie nic nie jest mnie w stanie wyciągnąć spod koca. W domu są kaloryfery i gorąca herbata, i zapas czekolady. Dziś jednak bezchmurne niebo (!), słońce (!!!) plus nowe okulary przeciwsłoneczne stanowiły całkiem silny bodziec. Uległam presji.
Truchtem, żeby się rozgrzać, ruszyłam do Łazienek. A tam.: Biel. Błękit. Blask. Cisza. Pustki – raptem kilku turystów. W sumie to mi się ich nawet zrobiło żal, ja to sobie mogłam w kwadransik wrócić do domu, ale ich zapewne czekał jeszcze długi spacerek. Nic ich jednak nie zrażało. Zwiedzali, oglądali, cierpliwie pozowali do zdjęć. Postawa godna podziwu. Serio. Ja tak zdyscyplinowaną turystką nie jestem.
Zdecydowanie bardzo przyjemnie spędzony dzień. Polecam.
Nie będę jednak oszukiwać. Najprzyjemniejszy jest powrót do domu/wejście do cieplutkiej kawiarni. Gorąca herbatka (z prądem)/czekolada/kawa są nie do przecenienia, zwłaszcza jeśli spacerujemy w tej ślicznej kurteczce (czytaj bez porządnego ocieplenia – ale była taka śliczna!) i w tych cudownych rękawiczkach z cienkiej i delikatnej skórki (tak, też bez ocieplenia i tak, kostniały mi palce przy robieniu zdjęć).
Wiosna na szczęście już za trzy miesiące!