Byliście kiedyś na wycieczce objazdowej autokarem? Takiej, że codziennie odwiedzaliście inne, nowe miejsce? Każdej nocy nocowaliście w innym hotelu, w kolejnym mieście znajdującym się w harmonogramie wycieczki? Tak? W takim razie musicie spróbować żeglowania. Jest wiele podobieństw. Ale żeglowanie jest lepsze.
Też większość dnia spędza się w drodze. Codziennie zawija się do nowego portu, kolejnej, nieznanej zatoki. Co wrażliwsi muszą łykać aviomarin, żeby nie dokarmiać rybek wysoko przetworzonym jedzeniem. Ale różnice są dwie. Nocujesz w środku transportu. I sama podróż jest dużo przyjemniejsza. A w zasadzie to podróż stanowi esencję całej wyprawy (choć czasem chciałoby się szybciej dopłynąć do celu)(i trzeba w związku z tym walczyć o swoje)(nawet, jeśli oznacza to focha i wykrzyczenie Kapitanowi, co się o „tym wszystkim” myśli)(usprawiedliwieniem tak karygodnego zachowania może być choroba morska i konieczność smażenia naleśników na śniadanie dla siedmiu osób w piekielnie gorącym kambuzie). Ale po kolei.
Dawno temu popełniłam krótką notkę na temat mojego pierwszego rejsu, po którym dość długo targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony złapałam bakcyla, z drugiej ogrom przestrzeni, starcie z żywiołem mnie przerażało. Kiedy jednak emocje związane z zerwanym za sprawą Samca Alfa w rozpiętej koszuli sterociągiem opadły, zatęskniłam za dźwiękiem kabestanu ;)
Jako że mieliśmy sprawdzonego Kapitana, Pawła (owego znajomego Adama, który uznał, że cyferki w Excelu to nie jego świat), nie szukaliśmy biura podróży, tylko od razu zaklepaliśmy wyjazd z Yachtingiem. Co do samego rejsu było nam zasadniczo wszystko jedno. Wiedzieliśmy tylko, że nie chcemy płynąć do Dubrovnika, bo po pierwsze byliśmy w nim już trzy razy i wystarczy, po drugie mgliście pamiętaliśmy, że tam się jakoś strasznie długo płynęło.
Paweł zaproponował wyspy Chorwacji północnej. Nie byliśmy. Klasnęliśmy w rączki i kupiliśmy bilety lotnicze. Potem spakowaliśmy torbę i plecak i ruszyliśmy na spotkanie z Neptunem. Ostateczna trasa: Zadar – Mali Iż – Saharun – Rab – Cres – Silba – Veli Iż – Mali Iż – Zadar.
Dziś chciałabym Was zaprosić na obszerną, fotograficzną relację z rejsu. Ale jeśli myślicie, że to będzie jedyny wpis poświęcony tegorocznej morskiej przygodzie, jesteście w błędzie!
Zadar
W Zadarze miał miejsce początek i koniec naszej wyprawy. Porcik, w którym zacumowana była „Pasja”, to taki maleńki, ciasny parking. Żeby zacumować i zmieścić się między innymi łodziami, trzeba się nieźle nagimnastykować (tak jak w okolicach Placu Zbawiciela w letni wieczór). Zasadniczo Smartem można by było mieć problem z manewrowaniem, a co dopiero czternasto-metrowym jachtem. Łodzie stoją burta w burtę i zasadniczo bez wychodzenia na ląd można podać sąsiadom cukier, mąkę albo dać w dziób, jeśli są zbyt irytujący.
Sam Zadar nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Targ jest nudny i na pewno nie jest malowniczy, więc nie zrobiłam zdjęć. Turystów potwornie dużo – szczególnie wieczorem, bo w dzień wszyscy pływają. Architektura nie powala, lody średnie, a Super-Świetna-Atrakcja-Którą-Trzeba-Zobaczyć, czyli organy wodne, wywołała we mnie atak śmiechu. Nawet mi łzy pociekły (prawie przeszłam obok tych organów, a w zasadzie po nich, gdyby Adam mi nie powiedział, że to chyba one)(podpowiedzią były dzikie tłumy ludzi). Więc nie, nie mam zdjęć tej wybitnej atrakcji – jak chcecie, to sobie w necie sprawdźcie.
Generalnie jest ładnie, ale nie żebym koniecznie chciała tam wrócić w innym celu niż żeglowanie.
ciasnota w marinie
prawie identyczne zdjęcie zrobiłam w Rzymie…
To, że zachody słońca najpiękniejsze są nad morzem, wiemy chyba wszyscy. Ale te w Chorwacji były oszałamiające. Po prawej widzicie bar znajdujący się tuż przy marinie. Nazywa się….BARKA (hell yeah! Warszawiacy wiedzą, że na Barce najlepiej!)
Wino w Barce
Mali Iż
Kiedy dopłynęliśmy do Mali Iż, omal nie eksplodowałam. Właśnie tego oczekiwałam! Tyciego porciku z zacumowanymi łódeczkami i motorówkami należącymi do mieszkańców, małego miasteczka i malowniczych, kamiennych domów wznoszących się wzdłuż brzegu. Tuż obok portu znajdował się Caffe Bar z widokiem na morze i całkiem niezłą kawą (ale umówmy się, w takich okolicznościach przyrody nawet woda z kranu smakowałaby jak nektar).
Przed pójściem na kolację chcieliśmy zażyć orzeźwiającej kąpieli. Wybór odpowiedniego miejsca nie był łatwy, bowiem część kusząco wyglądających zejść do wody jest prywatna. I tak postanowiliśmy spróbować. Zgodnie z przewidywaniami pojawił się stary dziad i kazał nam się wynosić. Straszna głupota. Nie zmieniło to jednak mojego zachwytu miasteczkiem. No bo kurczę, sami zobaczcie, jak tam ślicznie!
Piękny domeczek, ale musi w środku nieziemsko ciągnąć – reumatyzm gwarantowany!
Do Mali Iż nie można się dostać samochodem – wyłącznie promem. Ale że na wyspie często jest pod górkę, mieszkańcy poprzywozili sobie takie popierdułki, bez numerów rejestracyjnych, żeby się z fasonem wozić po wyspie. Co jedno autko, to większy rzęch.
Saharun
Piękna, prawie piaszczysta, karaibska plaża. Przedmiot zachwytu i zgryzoty. Nie było mi jednak dane się nią nacieszyć, bowiem Paweł stwierdził, że po to płynęliśmy na nią 8 godzin, żeby potem spędzić na niej jakąś godzinę. Tłumacząc swoją decyzję powiedział mniej więcej „Bla bla bla wiatr bla bla Rab bla bla bla”. Kogo z resztą obchodzi, co miał do powiedzenia. Mnie na pewno nie! Przebrzydły despota.
Rab
Kiedy dopływaliśmy na Rab wczesnym wieczorem (na silniku, bo wiatr zdechł)(nawet gennaker nie pomógł)(serio…najpierw go instalowali dwadzieścia minut, tylko po to żeby zrobić parę zdjęć, podjarać się i w końcu stwierdzić, że nic nie daje. Nawet mewy żrące ryby dryfując na wodzie nas wyprzedzały) docierał do nas zapach iglaków rosnących wzdłuż brzegu. Wspaniały, głęboki, odurzający zapach.
Marina w Rabie robi duże wrażenie, bo widać z niej całe stare miasto. Przyjemnie było się przespacerować wieczorem wąskimi uliczkami. Zasadniczo Rab wygląda jak stare miasto w Zadarze. Ten sam kamień, taka sama architektura, ale mimo wszystko Rab jest bardziej klimatyczny.
W ciągu dnia poszliśmy na spacer po parku, który miał być Wybitnie Ładny. Oczywiście nie był. Ot, zadbany park z alejkami. Bez szału. Przeszliśmy się za to na brzeg morza. Paweł powiedział, że przy plaży jest Caffe Bar. Drugi raz nie trzeba mi było tego powtarzać! Faktycznie był. Powiem więcej, był całkiem przyjemny. Dla mnie stanowił większą atrakcję, niż ten park i całe stare miasto razem wzięte ;)
upiorny gennaker. przynajmniej ładnie wyglądał
kolejny zachód słońca, tym razem w drodze na Rab
widok z Caffe Baru. całkiem milusi
Cres - Pogana
W planach mieliśmy z Rabu dopłynąć na Ilovik, ale kompletnie nie wiało, więc Kapitan zdecydował, że cumujemy na Cres, w miejscowości Pogana.
Niewiele mogę o niej powiedzieć – zdjęć nie mam praktycznie żadnych, bo nie wzięłam na ląd aparatu. Mam za to anegdotkę! Otóż w zatoczce przy Pogana obowiązuje specyficzny dress code, a konkretnie NO DRESS code, zwany także „full frontal”.
Kiedy już zacumowaliśmy przy bojce i zaczęliśmy się uważniej przyglądać okolicy oraz sąsiednim jachtom, dotarło do nas, że coś jest nie tak. Otaczały nas same golasy. Koleś ,na łodzi obok, kucając w pełnym rozkroku – frontem do klienta – czyścił swoje najcenniejsze klejnoty. Jakieś laski skakały z rufy innego jachtu do wody i tylko cycki było widać. Z krzaków na lądzie błyskały gołe tyłki. Po pierwszym szoku przeszliśmy nad zjawiskiem do porządku dziennego, starając się nie patrzeć na faceta, który ewidentnie chciał być bardzo czysty…Szło nam dobrze, dopóki nie nadpłynęła z oddali motorówka. Na dziobie siedziała bujna blondyna po sześćdziesiątce w ogromnym kapeluszu i powiewającym na wietrze szalu. Za sterem stał jakiś facet. Też niemłody. Kiedy motorówka mijała nas z prawej burty zobaczyliśmy, że ów starszy jegomość, spieczony na pomarańczową skwareczkę w stu procentach przestrzegał dress codu – stał sobie radośnie, nagutki, jak go Pan Bóg stworzył. Wtedy już dobre maniery poszły w las (razem ze wspomnianymi gołymi tyłkami) i cała załoga, łącznie z Kapitanem, wybuchła gromkim śmiechem. Tak. Turyści z ze wschodniej Europy…z północnej części, ubrani po szyję, jak Amisze, którzy po prostu nie umieją się zachować i nie znają panujących w cywilizowanych krajach obyczajów (a w zasadzie ich swobody). Ale poważnie, nie wiem co było gorsze. Powiewający na wietrze penis tego jegomościa, czy jego obwisłe pośladki. Wszystko jedno. Musiałam zapić ten widok winem.
W sumie czemu się dziwiliśmy. Wszak miasteczko nazywało się POGANA.
Na tej łodzi, na rufie, Uroczy Pan polerował klejnoty. Ale zachód słońca ładny.
Silba
Wydawało mi się, że Saharun to miejsce boskie i drugiego takiego nie znajdę w całej Chorwacji. Miałam rację. Znalazłam lepsze. Właśnie na Silbie.
Śliczne małe, białe domki. Caffe Bar przy samej plaży z tak Miłą Dla Oka Bardzo Młodą Obsługą, że co chwila nerwowo chichotałam i trzepotałam rzęsami w duchu gratulując sobie, że użyłam wodoodpornego tuszu (nie wiem ile te chłopaki miały lat, ale z pewnością Wystarczająco, by udawać, że wcale się nie siedzi z Mężem przy stoliku. „Ten gość to kompletnie obcy facet. Pierwszy raz w życiu go widzę. Co robicie po pracy?”) Turkusowa, przezroczysta woda. Po prostu cudownie.
Ta samotna łódź to nasza „Pasja” – dom, knajpa i środek transportu w jednym.
Veli Iż
Miasteczko miało zdecydowanie mniej uroku, niż Mali Iż. Grunt, że w knajpie dawali kalmary w cieście tak dobre, jak w Santander. I domowe wino było niezłe. Na tyle niezłe, że w pięć osób wypiliśmy dwa litry…Tak, wiem, karygodne! ;)
Efekt robienia zdjęć po dużej ilości domowego wina. Drogie dzieci, nie róbcie tego bez kontroli rodziców.
Jeśli sprawdzicie na mapie trasę, którą przepłynęliśmy w tydzień (kawał drogi był na ten cały Rab), zrozumiecie moje porównanie do wycieczki objazdowej. Żeglowaliśmy po kilka godzin dziennie, ale mimo to nie czułam znużenia. Co więcej, ta monotonia krajobrazu (woda, wyspy, skały, inne łodzie) działała na mnie kojąco. Mój mózg zaliczył niesamowity reset, bo, uwierzcie, myślałam kompletnie o niczym. Po prostu patrzyłam się w przestrzeń, słuchałam anegdot opowiadanych przez Pawła i cieszyłam się wiatrem, słońcem i ukochaną wodą.
A! i widziałam delfina! Sztuk jeden!
Halio! A kto to?
Pierwszy, solidny wpis już za wami. Ale pamiętajcie! Niebawem będą następne!
Bisous :*
4 comments
Agnès
” udając że, wcale sie nie siedzi z mężem przy stoliku”?u made my day mer carrie,skądś to znam jakbym czasami widziała siebie? uwielbiam twoje poczucie humoru, wyprawa super zazdroszczę
MerCarrie
Wiesz jak jest, czasami te Chłopaczki takie śliczne :D
Buziaki!
emi
fajne zdjęcia
https://skucinskaemi.wordpress.com/
MerCarrie
Dzięki!