Dopadła mnie obsesja bladego różu, pudrowego różu, różu wchodzącego w beż. Jeszcze niedawno kupowałam rzeczy wyłącznie czarne lub niebieskie/błękitne.
Jest to zapewne odruch obronny przed panującą wszem i wobec szarością otaczającego mnie świata. Wiem, że na pogodę nie ma co narzekać, bo nie ma się na nią wpływu, ale serio, drugi słoneczny dzień od ponad dwóch tygodni to kpina (i nie dam się omamić błękitnym niebem, które mogę podziwiać od wczoraj – widziałam prognozy!). Rozumiem, żeby jeszcze padał śnieg. Wtedy szarość zamieniłaby się w biel i byłaby do przełknięcia.
Tak czy inaczej, ostatnio zamieniam się w różową bezę piankę względnie polukrowanego pączka (paczek to dobre słowo). Ale dobrze mi z tym (z różem, a nie z pączkiem). Jasny róż rozświetla twarz, wyglądam na wyspaną (!?), a poza tym jest przyjemny, przywodzi na myśl ciepły letni dzień i poprawia humor. Kiedy zakładam róż, czuję się jak Audrey Hepburn/Audrey Tautou/Grace Kelly – elegancka (zwłaszcza, kiedy połączę go z czernią), lekka i pełna wdzięku ;). Cała ja!
Zatem jak powiedziałam, róż to stan umysłu.