Ach, wakacje… Czas wyjazdów, urlopów, odkrywania świata! Podróżowanie to czysta przyjemność! A może jednak nie…?

Podróż (mam tu na myśli przemieszczenie się z punktu A do punktu B), niezależnie od tego czy wyjeżdżam na weekend, czy na dłuższe wakacje, zawsze stanowi dla mnie nie lada wyzwanie. W tym czasie przydarzają mi się dziwne rzeczy i to zwyczajny cud boski, że udaje mi się dojechać tam, gdzie zaplanowałam.

Pakowanie? Co to dla mnie!

Pierwsze schody zaczynają się przy pakowaniu. I nie chodzi mi o kwestię wyboru garderoby, bo ten problem jest oczywisty i zamierzam go niniejszym pominąć.

Otóż nie jestem w stanie się zabrać za pakowanie. Po prostu wydaje mi się, że mam jeszcze tyle czasu, że zdążę ze wszystkim. W konsekwencji zaczynam gdzieś o pierwszej w nocy, jeśli się szybko zmobilizuję, i tłukę się po mieszkaniu jak pijany zając (pozdrawiam Kochanych Sąsiadów) dopóki się nie: spakuję, wykapię, uczeszę, nie pomaluję paznokci i nie ogarnę mieszkania.

Czasem moim problemem jest także asertywność.
Parę lat temu, w przeddzień (przedwieczór w zasadzie) wylotu do Włoch, spotkałam się z koleżanką, na jej stanowcze żądanie. Umówiłyśmy się „na chwilkę” na warszawskiej plaży. Przyszła ze swoim chłopakiem, którego bardzo lubiłam i dawno nie widziałam – należało to uczcić!
Tak się złożyło, że tego wieczoru, na tej samej plaży był koncert Moniki Brodki, którą także bardzo lubię – to również należało uczcić!

Efekt spotkania był łatwy do przewidzenia. Po koncercie, bisach i paru drinkach wróciłam do domu. Był środek nocy. Samolot miałam za kilka godzin (dokładnie siedem). Usiadłam na chwilę na kanapie, żeby się napić herbatki i obudziłam się po dość długim czasie. Osiągnęłam wtedy swój osobisty rekord , bo całość, łącznie z posprzątaniem mieszkania, zajęła mi jakieś 2 godziny i na lotnisku byłam pierwsza, przed moimi przyjaciółmi. Duma mnie rozpierała całą podróż. Nawiasem mówiąc, to jedyne co mi pozwalało nie oszaleć w samolocie (puszka na ok 10.000 m…), bo o 10 rano do śniadania nie dawali wina (!!!). Te linie lotnicze to jednak na za dużo sobie pozwalają.

Ludzie to wilki

Bywa także, że złośliwość przedmiotów martwych i znieczulica społeczeństwa czyni podróż nieco skomplikowaną.

Musiałam w trybie pilnym wrócić z Brukseli do Warszawy. Spakowałam walizkę. Wysztafirowałam się: marynareczka, koraliczki, kapelusz, loki, czerwona szminka, na ramię torebusia z dokumentami – no normalnie dama i gwiazda. Wyszłam z domu i zaczęłam ciężko i z trudem z gracją podążać do metra, niestety pod górę. W połowie drogi oderwała mi się rączka od walizki. Od takiej dużej, ciężkiej walizki, wypakowanej ciuchami, kosmetykami, książkami, komputerem, butami – krótko mówiąc, ekwipunkiem na cztery tygodnie. Stałam na chodniku, obok szkoły, przed którą w oczekiwaniu na pociechy stało kilku tatusiów. Jeśli myślisz, że którykolwiek mi pomógł, to jesteś w błędzie. Słyszałam tylko rubaszny rechocik okraszony komentarzem „quel dommage!” („jaka szkoda!”). Zebrałam się jakoś, do walizki przymocowałam szal i ruszyłam po kocich łbach.
Loki się zaczęły rozprostowywać.

Doszłam do metra Schuman – przy wielkim budynku KE. Prace remontowe w pełnym rozkwicie. Schody ruchome nie działają. Windy brak. Stanęłam bezradnie przy zejściu i nie wiedziałam, jak mam się dostać na dół. Eleganckie urzędasy trącając mnie, popychając pufały „avance!!!” (w wolnym tłumaczeniu: „ruchy leniwe kluchy!”). Zaczęłam zatem znosić bagaż stopień po stopniu.

Szminka zaczęła się rozmazywać.

W końcu znalazł się jeden bohater. Mamrocząc coś pod nosem, zapewne inwektywy, dał mi do zrozumienia, że mi pomoże. Dziarsko chwycił za rączkę, stęknął, wytrzeszczył oczy, a żyłka na czole zaczęła pulsować. Na szczęście wlazło mu na ambicję i ruszył w dół. Z satysfakcją poprawiłam kapelusz, zakręciłam na palcu loka i podążyłam za nim.
Potem musiałam mu tę walizkę wyrywać. Zawzięty był do tego stopnia, że próbował mnie wepchnąć razem z bagażem do metra. Nie mógł pojąć, że nie chcę i że jeszcze na kogoś czekam. Nasze siłowanie się w drzwiach musiało wyglądać interesująco. W sumie to moja wina – po co się pchałam na dół, skoro nie zamierzałam nigdzie jechać?
Baby są jednak koszmarnie głupie.

Lotniskowe zasadzki

Pewnego razu na lotnisku Charleroi pokonał mnie System.
Miałam mało czasu do lotu, ale że podróżowałam z bagażem podręcznym specjalnie się tym nie przejmowałam. Podeszłam do kontroli bezpieczeństwa. Akurat trafiłam na szkolenie jakiegoś chłopca. Mój mechanizm pakowania już poznałaś. Ze współczuciem patrzyłam, jak biedak przekopuje się przez moje ciuchy, gazety, czekoladki…

I wtedy znalazł! Malutkie pudełeczko zapinane na magnes. W sam raz na kokainę albo kompaktową bombę. Zanim zdążyłam zareagować, moja biżuteria walała się po całej strefie bezpieczeństwa. Czerwony jak burak strażnik rzucił się na ziemię zbierać moje precjoza, a wraz z nim jeszcze dwóch innych funkcjonariuszy straży granicznej.

W końcu udało mi się przejść kontrolę nie straciwszy nawet zapinki do kolczyka. Kupiłam wodę i ruszyłam do bramki. Wtedy zatrzymała mnie wredna baba miła Pani z wagą, na którą kazała postawić walizkę. 11 kg. Limit to 10 kg…
Głucha na wszelkie argumenty, kazała mi nadać bagaż. Kiedy powiedziałam, że zaraz mam samolot, uprzejmie mi poradziła, żebym może pobiegła. Pobiegłam. Nie chcieli mnie oczywiście wypuścić ze strefy bezpieczeństwa, bo przecież pomimo wnikliwej kontroli na pewno podłożyłam gdzieś przemycony ładunek wybuchowy.

Kiedy wybiegłam do hali odlotów, zobaczyłam kolejkę monstr. Udało mi się wepchnąć na jej początek. Pracownik odprawy poinformował mnie, że za bagaż muszę zapłacić 40 euro (niewiele mniej niż kosztował bilet). Naturalnie nie w punkcie odprawy, a w kasie. Tak, do kasy była oddzielna, długa kolejka. Na szczęście pasażerowie na lotniskach są wyrozumiali i ustępują miejsca takim ofiarom losu jak ja.

Nadałam bagaż, w ostatniej chwili wyciągając z walizki dowód osobisty.
Wróciłam do strefy bezpieczeństwa. Tam znajomy chłopiec. Na mój widok zdębiał i zaczął się nerwowo rozglądać.
Przyszedł starszy kolega. Przeszłam przez bramkę, która zaczęła piszczeć, choć wcześniej nie piszczała. Kiedy zdejmowałam naszyjnik, upadł mi na ziemię i stłukły się dwa ceramiczne korale. Strażnik dobił mnie zabierając kupioną w strefie bezcłowej wodę. Machanie przed nosem paragonem nic nie dało. Nie muszę mówić, że z tych nerwów miałam łzy w oczach.

W końcu wsiadłam do samolotu. Byłam nieszczęśliwa, uważałam, że te trudności to były znaki i samolot się rozbije. Pomyślałam, że muszę znaleźć odpowiednie towarzystwo na lot. Mój wzrok padł na dwóch panów w okolicach czterdziestki, którzy ewidentnie byli po kilku piwach. „To oni!” – pomyślałam. Założyłam słuchawki i odpaliłam komputer z kreskówką „Jak wytresować smoka”. Po chwili moi sąsiedzi zapytali czy mogę włączyć napisy, bo by chętnie obejrzeli ze mną. Lot okazał się za krótki. Kiedy stewardessa kategorycznie kazała nam wyłączyć komputer, jeden z moich sąsiadów powiedział: „Psze Pani, jeszcze tylko pięć minut! Prooosiiimyyy”.

We Frankfurcie z kolei groziło mi, że w ogóle nie wrócę do domu. Odprawialiśmy się w maszynie. Wyskakiwały po kolei kolejne bilety. Na koniec mój – bez miejsca. Zdezorientowana poszłam do okienka odprawy. Uśmiechnięta pani, powiedziała, że zaraz sprawdzi, co się stało, uspokajając, że na pewno wystąpił jakiś błąd systemu. Postukała w klawiaturę, uśmiech zniknął z jej ust. „Musi Pani iść do bramki. Szybko. Teraz natychmiast.
Kto był na lotnisku we Frankfurcie, wie, że małe nie jest. Moja bramka (oczywiście) była na przeciwległym końcu. Dobiegłam do bramki. Podałam uśmiechniętej pani bilet. Pani postukała w klawiaturę, uśmiech zniknął z jej ust:

– Och bardzo mi przykro. Lot jest overbooked. Nie ma dla Pani miejsca w samolocie
– To jak mam wrócić do domu?
– Może następnym lotem.
– A są wolne miejsca?
– Nie, ale może ktoś nie przyjdzie.
Koniec końców Pani znalazła w samolocie miejsce dla mnie, Edyty Górniak i jej syna, ale niestety nie w pierwszej klasie. Wtedy także pomyślałam, że miałam do czynienia z zignorowanymi przez mnie znakami i samolot spadnie. Kołowaliśmy nad Warszawą ponad godzinę. Była burza i nikt nie lądował.

Moje przygody to i tak nic, bo za każdym razem udało mi się szczęśliwie dojechać do celu. Moje przyjaciółki tymczasem zaspały na samolot (hotelowe budzenie to bzdura) i w efekcie powrót do domu był w cenie całych wakacji.

Adam z kolei czekał na pociąg na peronie 2 przy torze 3. Pociąg przyjechał na peron 3. Jak łatwo zgadnąć, Adam do niego nie wsiadł.

Tym optymistycznym akcentem pozostaje mi tylko życzyć Ci powodzenia. Wszak podróżowanie to czysta przyjemność!

Bisous :*

Tekst pochodzi ze stycznia 2015 r., był jednym z pierwszych opublikowanych na blogu. Przypuszczam, że go nie znałaś.

You May Also Like

10 comments

Reply

A znałam ? przeczytałam wszystkie wpisy na blogu i przebierając nóżkami czekam na więcej ? ale miło było wrócić do tego wakacyjnego wpisu???

Reply

:)))
:*

Reply

Ja znowu mam zupełnie inny problem z odczuwaniem „przyjemności” z podróżowania. Obecnie najbardziej cieszę się jak .. juz wrócę do domu.
Boje sie lotów, boje się, ze cos sie wydarzy, generalnie trochę uległam ogólnemu strachowi przed ruszaniem się Za nasza granice :/

Reply

oj nie… niesłusznie! nie bój się!
Co do lotów, też się bałam. Teraz powoli przestaję czuć się niekomfortowo, a czasem nawet odczuwam przyjemność :)
Wydarzyć się może wiele: możesz przeżyć przygodę życia, możesz pić bąbelki do śniadania, możesz próbować usmażyć naleśniki na jachcie na pełnym morzu i jeździć konno po stepie :)))

(a zabić się można płucząc gardło…)
:*

Reply

Sama nie wiem … moze przez to, że pojawiły sie dzieciaki?
Wcześniej jako małolata potrafiłam lecieć sama np. do Meksyku, teraz wyloty do Grecji mnie stresują.
wcześniej jakos lubiłam ludzi, nie bałam sie upić i szaleć teraz w większości Patrzę na ludzi podejrzliwie.
Obecnie jestem na etapie, kiedy to wyjazdy w Bieszczady czy nad polskie morze cieszą mnie najbardziej.
A No i teraz( zainspirowana jednym z Twoich tekstów) marze o wakacjach w hotelu ze spa. A niech bedzie: jeszcze all inclusive !!:-)

Reply

Ha! SPA, basen, drinki z parasolką :) brzmi dobrze :)))

(Domyślam się, że dzieciaki zmieniają perspektywę…na to już nie ma rady :) )

Reply

A ja napiszę po prostu: dziękuje za przyjemne niedzielne (już!) popołudnie ;)

Reply

Proszę uprzejmie :))

Reply

Nie, nie znałam! Jestem tutaj pierwszy raz, ale jest tu tak prosto i uroczo, że pewnie jeszcze nie raz się pojawię w komentarzach pod Twoimi postami. Czekam na więcej, bisous!

Reply

A zatem miło jest mi Ciebie powitać!
Rozgość się :)
:*

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *