„Jedziemy na Podlasie. Tam jest zima. Spadło tyle śniegu, że z domów wychodzić się nie da – prawdziwe zaspy i ciągle sypie nowy!” usłyszałam od B. w ubiegły wtorek.
Ech, śnieg… w Warszawie było go tyle, co kot napłakał.
W środę B. nadal utrzymywał, że jest piękna zima i słońce, a domek ma sprawne ogrzewanie. Słońce i śnieg w tym samym momencie – prawie Alpy! Zdecydowałam, że jadę. Podzieliłam się dobrą wiadomością z K. pochodzącym z Siemiatycz: „Eeeee, w sobotę będzie tylko breja. Ojciec mi mówił.” Nie uwierzyłam ani K., ani jego ojcu, ani pogodynce, zwłaszcza, że jeszcze w czwartek wieczorem B. utrzymywał, że można wybudować iglo.
Zabrałam sweter, flanelową koszulę, wełniane skarpetki i trapery i ruszyłam w drogę.
Kiedy w piątek wieczorem wysiadłam z pociągu, powitały mnie strugi deszczu.
Nadal tliła się we mnie nadzieja, że na naszej wsi śniegu będzie po pachy, ale coś kazało mi w to wątpić.
Po dotarciu na miejsce, nie było nawet śladu po zaspach,wszędzie tylko bajoro, błoto i deszcz. Byłam rozgoryczona, poczułam się oszukana i wystawiona do wiatru.
Resztki zimy i śniegu widać było tylko na Bugu.

Dalej już tylko Białoruś.

 

Okej, nawet mokradła bywają malownicze.

Trop sarenki. Lepiej niech uważa, bo spotka ją to, co tego nieroztropnego dzika.
No dobra, poddałam się. I nie chcę słyszeć, że trzeba było jechać w góry.  Żądam wiosny! Natychmiast. Aha, i mam dla Was jedną radę – nie ufajcie nikomu. No może tylko pogodynce i ojcu K.
Pozdrawiam i miłego wieczoru życzę.

You May Also Like

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *