Nie przepadam za Sylwestrem. Nie lubię przymusu szalonej zabawy do białego rana, robienia czegoś wyjątkowego, co przypieczętuje koniec minionego roku i pozwoli wejść w nowy z mocą i siłą. Takie jest oczywiście ogólne założenie. Życie rzuca jednak ludziom kobietom same kłody pod nogi.
Zaczyna się od krytycznego spojrzenia na szafę, w której oczywiście (!) nie ma nic wystarczająco olśniewającego (czytaj – nic, od czego innym dziewczynom oko zbieleje). Kobiety szturmują zatem sklepy i kupują całą masę ciuchów, których normalnie by nie wybrały. Kupują także buty, które w euforii zakupowej wydają się być najwygodniejszymi 11-cm szpilkami na świecie (jak one są wspaniale wyważone! Leżą jak ulał! Aha, jasne, a potem lądują pod stolikiem/w torbie/śmietniku tuż przed północą). Cel, jakim jest osiągnięcie „Efektu WOW”, nie sprzyja dokonywaniu trzeźwych wyborów.
Ostatni raz ciuch na sylwestra kupiłam w głębokim liceum. Schemat zaliczony w 100%: kiecka wydawała mi się fantastyczna, kiedy ją założyłam przed wyjściem byłam rozczarowana i potem nie założyłam jej nigdy w życiu. Raz też kupiłam buty, które okazały się być strzałem w dziesiątkę. Miałam je parę sezonów i zaliczałam w nich wszystkie taneczne imprezy. Po tegorocznym weselu moich przyjaciół odmówiły dalszej współpracy i po prostu się rozpadły.
Od kilku lat szczęśliwie udaje mi się uniknąć nerwowego biegania po sklepach. Jest na to jedyna rada – systematyczność. Dokładnie tak samo, jak przy robieniu brzuszków czy pompek. Jeśli notorycznie metodycznie i cierpliwie uzupełniasz szafę, o godzinie „zero” nic Cię nie zaskoczy. I nie słuchaj wyrzutów męża/chłopaka/narzeczonego. Tak naprawdę to dla jego dobra. Bo to on później musi się zmierzyć z Twoimi humorami.
Więc niech nie zrzędzi.
Obok efekt mojej systematyczności z ostatnich tygodni: bomberka zara, naszyjnik top shop i t-shirt paprockibrzozowski. Każda rzecz oddzielnie wygląda świetnie, zaś wszystkie razem idealnie do siebie pasują. A dół? Rurki, boyfriendy, mini…
Kiedy decyzja „w co się ubrać” została mniej więcej podjęta, pozostaje się tylko uczesać i umalować. Ani ja, ani żadna z moich przyjaciółek nie chodzimy do fryzjera. Każda z nas stara się zmierzyć ze swoimi włosami w domowym zaciszu. Jak nie wyjdzie, nie ma wprawdzie kogo obwinić, ale od czego są partnerzy – ich można ochrzanić zawsze, zwłaszcza w Sylwestra. O dziwo są odporni i puszczają mimo uszu bardzo wyrozumiali.
Nie wiem na czym to polega, ale w Sylwestra zawsze boli mnie głowa, jest mi niedobrze i najchętniej położyłabym się spać o 22:00. Ze skwaszoną miną wychodzę z domu i czuję się, jakby mi ktoś chciał wyrządzić krzywdę. Potem spotykam moich przyjaciół, którzy skutecznie poprawiają humor:
„O matko! Jak mi się nie chciało wychodzić z domu!”,
„Spać mi się chce. Wychodzimy tuż po północy!”,
„Co za cholerny dzień – nie mogłam się uczesać, załamałam paznokieć i poplamiłam kawą kieckę. Wyglądam jak pomietło!”,
„Wiesz ile razy można w ciągu godziny zmienić rajstopy? 4! Nie wiem z czego je robią, że od samego patrzenia robią się w nich dziury. To na pewno zmowa lobby pończoszanego!”,
„Jestem na prochach przeciwbólowych. Jeden drink i będziesz mnie zbierać z podłogi. Idziemy do baru? Napiłabym się Long Island.”
Tak, nie tylko ja nie jestem pełna entuzjazmu tego dnia. Uffff.
Prawda jednak jest taka, że po dwóch drinkach, kiedy z głośników płynie George Michael – mogę tańczyć do białego rana (czyli do jakiejś 3, wtedy wyłączają mi się baterie). Poza tym strzelające korki od szampana i blask zimnych ogni sprawiają mi dużą przyjemność.
Imprezę należy zaliczyć do udanych, jeśli uda ci się złapać na ulicy taksówkę – bo jeśli nie zamówiłaś jej jakiś tydzień wcześniej, nie ma opcji, żeby się dodzwonić do jakiejkolwiek korporacji. Potem jeszcze tylko obowiązkowa gadka z taksówkarzem (ile oni się historii nasłuchają tej nocy), przygotowanie wody z cytryną do wypicia po przebudzeniu i można zanurzyć się w miękkiej pościeli.
Witaj nowy roku.
Podobne