Do wszystkiego trzeba mieć talent. Do sprzątania, malowania paznokci, robienia smokey eye, malowania obrazów, kładzenia gładzi szpachlowej, pisania książek, tańca, wychowywania dzieci, gotowania. Do sportów zimowych także.
Po sześciu latach przerwy pojechałam z przyjaciółmi na narty. Do tego sportu mam dziwny stosunek. Z jednej strony sprawia mi masę radości, z drugiej panicznie boję się prędkości, z trzeciej boję się kontuzji (a zwłaszcza, że ktoś we mnie wjedzie), z czwartej ewidentnie brakuje mi talentu.
Dzień pierwszy
Żeby odciążyć Adama i moich przyjaciół, zapisałam się na szkolenie narciarskie. Szkolenie miało także na celu odświeżenie przykurzonej sześcioletnią przerwą „techniki” i wyszlifowanie warsztatu. Uznałam, że cel ten osiągnę w grupie początkującej. Początkującej „PLUS”!
Tuż po rozgrzewce okazało się, że moje umiejętności narciarskie są porażające. Tak, tak…byłam…NAJGORSZA w grupie. Kiedy reszta grupy była w połowie stoku i ostrzyła sobie zęby na snowpark, ja siedziałam na śniegu, na szczycie góry, rozmasowując zdrętwiałe stopy. Potem próbowałam do nich dołączyć, mgliście przypominając sobie, zasady „nie pług” (co jest złego w pługu?!), „narty równolegle” i coś o obciążeniu narty, ale już nie pamiętałam której.
Nie widziałam twarzy moich współ-kursantów (bo mieli kaski i gogle), ale jestem pewna, że na mój widok przewracali oczami…
Po ponad dwóch godzinach zajęć marzyłam tylko o herbacie i zdjęciu z nóg tych parszywych butów.
Dzień drugi
Podejrzenia co do moich druzgocących i zapierających dech w piersiach umiejętności narciarskich okazały się słuszne…
Naszą grupę „Początkujący Plus” podzielono na dwie: „Początkujący Plus w Zasadzie Średni” oraz „Początkujący Plus – Minus” – czyli Narciarze Jeżdżący Inaczej.
Naturalnie trafiłam do tej drugiej. Razem z koleżanką.
Z naszej dwójki byłam gorsza… Potem dołączył do nas jeszcze jeden kolega i przez jakieś czterdzieści minut był najsłabszy. Szybko mnie wyprzedził.
No i tu moja duma została nieco zraniona. Przecież ja jestem cholernym prymusem! Jeśli mi na czymś zależało, musiałam być jedną z najlepszych. A tu tylko krzyki trenera i wygrażanie pięścią-tym niebezpieczniejszą, że trzymającą w ręku kijek. Ja się na to nie pisałam, nie wyrażałam na to zgody. Chciałam śmigać po czarnych trasach, rozbryzgiwać śnieg, a tu ośla łączka jest wyzwaniem, bolą mnie stopy i ciągle skręcam robiąc pług.
Tego dnia jeździłam ponad cztery godziny. Kiedy zjeżdżałam kolejką do hotelu byłam wykończona, ale i dumna z siebie. Wydawało mi się, że wreszcie załapałam.
Żeby się odstresować, poszłam na zajęcia taneczne. Te nie sprawiły mi najmniejszej trudności, a humor poprawił mi się radykalnie.
Dzień trzeci
Istnieje coś takiego jak „kryzys dnia trzeciego”. Kiedy byłam młoda i więcej tańczyłam, brałam udział w tygodniowych warsztatach. Pamiętam, że zawsze trzeciego dnia tańczyliśmy jak paralitycy. Choreografia nie wchodziła do głowy, najprostsze kroki były niewykonalne, a atmosfera na sali tak gęsta, że można było ją ciąć nożem.
Nie inaczej było i tym razem. Dzień trzeci moich zmagań narciarskich był tragiczny, brzemienny w skutkach i zapadł mi w pamięci. Był to dzień mgły, stoków otulonych ciemnymi chmurami i niewielkiej widoczności.
nadchodzi ciemność
Zanim dojechałam do orczyka (czyli jakieś trzy minuty od rozpoczęcia zajęć i nie dalej niż 150 metrów od miejsca rozgrzewki) zdążyłam zaliczyć atak paniki. Stanęłam na środku pionowej ściany (a w zasadzie płaskiej, jak klatka nastoletniego chłopaka, nartostrady) i nie byłam w stanie się ruszyć. Nie muszę chyba dodawać, że się popłakałam…z wściekłości i bezsilności. Stara a głupia.
Do orczyka dojechałam pługiem, za co trener mnie obsobaczył równo. W efekcie rzuciłam kijkami w budkę techniczną wyciągu, odpięłam narty, rozpięłam buty i zaproponowałam wszystkim, a trenerowi przede wszystkim, żeby się ode mnie łaskawie odpierdolili (przepraszam, ale tak to właśnie subtelnie ujęłam).
Znów uroniłam kilka łez nad swoim tragicznym losem, zjadłam batona proteinowego, popiłam go śniegiem, wydmuchałam nos i wjechałam na górę.
Po początkowej histerii było już lepiej i nawet dobrze się bawiłam, ale nadal uważam, że dzień trzeci należy spędzić w hotelu lub na leżaku na stoku z kawą w jednej ręce, a książką w drugiej.
w prawym dolnym rogu budka, w którą rzuciłam sprzętem narciarskim
Dzień czwarty
Znany także jako „Dzień Video Analizy i Sesji Zdjęciowej”.
Trener uznał, że musi nas nagrać, żebyśmy na własne oczy zobaczyli, jak bardzo nie umiemy jeździć na nartach. Film następnie odtworzył przy moich przyjaciołach okraszając go komentarzem: „O! Tu źle, znów źle. Gdzie te kije! Tyłek niżej. Biodra, kolana! Gdzie pozycja dostokowa? Nie ma! O! I tu! A nie, tu akurat bardzo dobrze. Widzisz, skręt w lewo Ci wychodzi.” Może powinnam zatem skręcać tylko w lewo…?
Na stoku wyjazdowy fotograf postanowił także strzelić nam nieco fot…
Kiedy blogerka widzi aparat, uruchamiają się w niej najniższe instynkty. MUSI na zdjęciu wyglądać: ładnie, szczupło, pilnować profilu, długiej szyi, a przede wszystkim musi sprawić wrażenie, że nie pozuje! Tak też uczyniłam, chociaż wyglądać dobrze w narciarskich portkach, kasku i goglach mogłaby chyba tylko Anja Rubik. Efekt był łatwy do przewidzenia. Zaliczyłam spektakularną glebę, eksponując celującemu we mnie obiektywem fotografowi swoje krocze, nogi wyrzucone w powietrze i fruwające kijki. Fotograf śmiał się przez kilkadziesiąt sekund, aż w końcu wykrztusił „Jak tyś to zrobiła? Na prostej drodze?”.
Zdjęcie nie ujrzało światła dziennego. Może i szkoda.
Dzień piąty
Jeździłam sama. Chciałam przechytrzyć system i poczekać na grupę na naszej oślej łączce. Grupa zmieniła łączkę i się nie spotkaliśmy.
Dzień był udany, bo nauczyłam się skręcać w prawo i zwiększyłam prędkość. Do dwóch kilometrów na godzinę.
* * *
Podczas tego wyjazdu zdałam sobie sprawę, że czasem mamy ograniczenia, których nie jesteśmy w stanie przezwyciężyć. Zawsze, kiedy czegoś nie mogłam lub nie umiałam, zagryzałam zęby i ćwiczyłam, aż się w końcu udawało.
Chciałam, by tak było i tym razem.
Muszę jednak stwierdzić, że dopóki nie myślałam o technice, tylko o tym, żeby zjechać w dół i się nie zabić, było fajnie. Kiedy zaczęłam powtarzać w myślach: „Mocno na językach, kolana i biodro do stoku, ręce niżej, kijki bliżej ciała, patrz w dół, ale nie za bardzo, zmień krawędź, ale nie dostawiaj pięty”, czar gdzieś prysnął. Do tego dochodziły skurcze w stopach, które uniemożliwiały mi pełne panowanie nad nartami.
Frustrowało mnie to strasznie. Złościłam się. Stawałam na środku stoku i stwierdzałam, że dalej nie jadę. Ale czy słusznie? Czy wszystko muszę robić świetnie technicznie i czy zawsze muszę być prymusem? Nie! Czasem mogę sobie odpuścić! Mogę czerpać radość z jeżdżenia po najłatwiejszych trasach. Nikt mi nie każe śmigać na „off piste”, bić rekordów szybkości, czy być narciarskim wzorem do naśladowania. Przecież zjazd z góry, bez zatrzymywania i bez upadków także jest powodem do dumy i satysfakcji. W końcu dałam radę! A co najważniejsze, nie poddałam się!
Bisous :*
10 comments
Agnieszka D.
Poniedziałkowy humor poprawiony, dzięki :)
Człowiek to jednak wredna istota – humor poprawia się z powodu „niepowodzeń” innych.
Ale wyobraźnia zapracowała – Twoją glebę z dnia czwartego widziałam jak żywą :)
A tak serio: trzeba cieszyć się z tego, co nam sprawia przyjemność, nie oglądając się na innych. Do boju!
MerCarrie
Cieszę się, że humor poprawiony. Do usług :D
Następnym razem nie biorę trenera i jeżdżę dla przyjemności. Może nawet zwiększę prędkość do trzech kilometrów na godzinę ;)
Buziaki
Aga
Haha! Prowadzimy szkółkę ☺️ Nie sądziłam, że tak to moze wyglądać z drugiej strony ?
Zapraszam do nas!! I obiecuje, że następny tekst bedzie zatytułowany: moj droga do olimpijskiego złota ?
Haha dalej mi sie chce śmiać.
MerCarrie
Obawiam się, że jestem beznadziejnym przypadkiem!
Łatwo się śmiać Wam, urodzonym z nartami na nogach, śmigającym po czarnych trasach zanim wyrosły Wam wszystkie mleczaki :))))
Kto wie, może skorzystam!
:*
Aga
Ja z nart i tak najbardziej lubie grzane piwo/wino :-) ????
MerCarrie
O! I tu się doskonale rozumiemy ;))))
DaisyLine
Nie lubię nic co związane jest ze śniegiem i zimnem, ale zdjęcia są piękne.
Miłego dnia,
DaisyLine
MerCarrie
dziękuję :)
inna Aga;)
Hejka MerCarrie:) od wczoraj po cichutku czytam Twojego bloga od samiuśkiego początku, ale jak przyszedł post narciarski to w myśl zasady 'nie znam się to się wypowiem' postanowiłam dorzucić trzy grosze.
Ja się uczę nart od 2 sezonów (teraz będzie trzeci). Ciut bardziej intensywnie niż standardowy tydzień co roku, bo wyjeździłam póki co 20 dni (mam na to arkusz, a od paru wyjazdów takżę appkę Ski Tracks w telefonie). Pierwszy wyjazd, Czechy, był jedną wielką rozpaczą, z beznadziejnym czeskim instruktorem, zalodzonymi stokami, jeździłam 4 dni z sześciu, ale postanowiłam się nie poddawać. Też jestem niezbyt utalentowana, panicznie boję się wypadku i tak dalej, ale małymi kroczkami zmierzam do celu jakim jest swobodna jazda po niebieskich i, w jeszcze dalszej przyszłości, czerwonych trasach. Wyjazdy narciarskie jako takie to świetny przerywnik podczas długiej, ciemnej, spędzanej w biurze zimy… także zamierzam się nie poddawać. Chciałam Ci polecić mimo wszystko trochę jazd z instruktorem, bo mi to pomogło. Będąc w Zieleńcu, wzięłam parę godzin z Irminą ze szkoły Mieszko (nie wiem czy jeszcze uczy) i dużo mi to dało, naprawdę. Irmina jeździła ze mną z takim kijem, nie miałam wyjścia i musiałam poprawić technikę i odważyć się na więcej, niż bym się sama odważyła). W tym roku raczej nie dam rady pojechać do Zieleńca, więc będę sama 'rzeźbić' podczas rodzinnego wypadu w Dolomity. W każdym razie nie poddawaj się!!! Buźka – A.
MerCarrie
Siemandero Aga!!!
Po pierwsze super mi miło, że wpadłaś i cieszę się, że zostawiłaś po sobie ślad! :)
Po drugie, z tymi nartami to o tyle skomplikowane, że mam pewne ograniczenia fizyczne, których nie jestem w stanie przeskoczyć. I ten mój biedny instruktor próbował, ale jak grochem o ścianę :))) Natomiast faktycznie, jak zabrał mi kijki i kazał jeździć bez nich, to jakoś łatwiej i przyjemniej było (zwłaszcza, że swoimi ciągle mi wygrażał)!
Trzymam kciuki, niebawem staniemy razem na podium. Tak. Olimpijskim ;)))
Buziaki :*