Kiedy jest się miłośniczką morza – jak ja, każdy pretekst jest dobry, aby spędzić choć parę chwil na plaży. Podróż z Warszawy do Sopotu zajmuje najmarniej trzy godziny – w jedną stronę i dodatkowo nie należy do najtańszych (szczególnie „w sezonie”). Z tego względu wyprawa na jeden dzień, wyłącznie żeby poskakać przez fale i wybudować zamek z piasku, jest nie tyle niemożliwa, co uciążliwa i kosztowna.
Po tygodniu spędzonym na morzu (już bliżej wody się nie da ;) ) chciałam więcej, a najlepiej już i teraz. Siedziałam zatem na brukselskim spacerniaku i kompulsywnie sprawdzałam weekendowe prognozy pogody w Belgii i okolicach (tak, także w Nicei)(tak, wiem, że to nie jest bezpośrednia okolica – i co z tego?), planując wyjazd.
Belgia leży nad Morzem Północnym, ma zatem własne plaże i wakacyjne kurorty, do których zjeżdżają Belgowie, Niemcy, a także Francuzi (tego akurat nie rozumiem – po co ryzykować i pchać się na północ, skoro można sobie śmignąć TGV na Lazurowe Wybrzeże i mieć gwarancję skwierczenia na rozgrzanych kamieniach przez cały urlop. No chyba że nie lubi się kamieni.).
Parę lat temu odwiedziliśmy z Adamem Ostende – nie podobało mi się. Wiało, było brudno i wszędzie śmierdziało rybami. Tym razem Adam nieśmiało zaproponował Knokke-Heist. Pamiętałam cudowne zdjęcia z jednego z wydań BigBook Magazine, sprawdziłam Instagrama (to ostatnio moje główne źródło wiedzy na temat knajp i fajnych miejscówek), Internet i łaskawie dałam się zabrać.
Podróż z Brukseli trwa zaledwie półtorej godziny i kosztuje (bilet weekendowy w obie strony) 16 euro od osoby – tyle co lunch. Dlatego w słoneczne soboty i niedziele całe rzesze brukselczyków zaopatrzonych w koce plażowe, kapelusze i olejki do opalania mknie na dworzec, by nieco odetchnąć od miejskiego zgiełku. Po opuszczeniu pociągu wystarczy podążać długą, elegancką ulicą pełną restauracji, barów, kawiarni i butików, by dojść do imponującego nabrzeża z szerokim deptakiem, ścieżką rowerową i znów pełnym knajp.
Wybrzeże w Knokke zostało świetnie zagospodarowane. Plaża jest pełna Beach-Barów oferujących szampana, kolorowe drinki, jedzenie i miejsca wypoczynku: można wypożyczyć leżaki, łóżka (takie wielkie z poduchami), parasole i parawany (tak, również w Knokke bez parawanu ani rusz – wieje niemiłosiernie). Moje serce zdobyły jednak plażowe kabiny, które są wynajmowane letnikom na dłuższy okres. Wyglądają szalenie malowniczo i można w nich schować cały niezbędny plażowy ekwipunek (leżaki, parasole, ręczniki, kostiumy, olejki do opalania, materace, cieplejsze swetry, zapas wody mineralnej i szampana i co tam jeszcze może być potrzebne) bez konieczności codziennego targania go ze sobą przez pół miasteczka – domyślam się, że taka kabina może stanowić błogosławieństwo dla rodzin z dziećmi!
Z Adamem zakotwiczyliśmy w Knokke Strand – jednym z licznych Beach Barów. Był cały na biało, a z głośników sączył się przyjemny chillout. Tego potrzebowałam!
Wybór garderoby był dość prosty – musiałam wyglądać przyzwoicie w centrum Brukseli (czyli nie świecić tyłkiem) i być przygotowana na ewentualny chłód (nadbałtyckie plaże uczą sztuki przetrwania!). Zdecydowałam się zatem na bardzo szerokie bermudy, jednoczęściowy kostium i bluzkę w paski (oczywiście!)(uwierzycie, że na jachcie ani razu nie miałam jej na sobie…??). Jako że blask być musi, całość dopełniłam moimi brokatowymi espadrylami. Na głowę nałożyłam kapelusz i ruszyłam na podbój belgijskich plaż.
Bisous :*