„Za oknami jesień, temperatury spadają w zastraszającym tempie, deszcz leje się z nieba strumieniami, a Ta o wakacjach? Serio?” Serio! Temat Gruzji jest we mnie ciągle żywy i jeszcze nie wszystko Wam opisałam. Takie niedopatrzenie jest po prostu skandaliczne! Dziś zapraszam Was na drugi akt naszej podróży do Gruzji.
Kazbegi
„Jedziemy do Kazbegi. Wejdziemy sobie na szczyt i zobaczymy Cerkiew Świętej Trójcy i będzie super!”, zachęcał Adam. „Adaaam, ale przecież we wtorek ma padać…Jesteś pewien, że to idealny dzień na zwiedzanie czegokolwiek oprócz wnętrz barów?” „Tak! Będzie świetnie i na pewno będzie idealnie czyste, bezchmurne niebo! Ale weź kurtkę przeciwdeszczową na wszelki wypadek…”
Uznałam, że nie mam po co z nim dalej dyskutować. Spakowałam plecak, założyłam Timberlandy, wsiadłam do samochodu i łaskawie pozwoliłam się zawieźć.
Droga z Tbilisi do Kazbegi, tzw. Droga Wojenna, jest przepiękna. Kiedy już się wyjedzie z miasta, widoki rozciągające się za oknami pędzącego auta w pełni wynagradzają ilość godzin, które trzeba spędzić w samochodzie. Jechaliśmy bowiem ponad trzy godziny. Długo. W górach do ruchu włączają się tiry, bo ok 10 km za Kazbegi jest przejście graniczne z Rosją, więc na serpentynach robi się bardzo wesoło. Wyprzedzanie, klaksony, wygrażanie pięścią, śmierć w oczach, no po prostu ubaw po pachy!
sztuczne jezioro – zbiornik Żinwalski
Z Kazbegi do Cerkwi Świętej Trójcy prowadzą dwie trasy. Pierwsza to strome podejście, a druga to dość łagodna droga „samochodowa”.
Musicie wiedzieć, że ja nigdy nie chodziłam po górach (wycieczka nad Morskie Oko i skalne miasto na Ukrainie się nie liczą). Jestem w temacie kompletnie zielona. Dodatkowo mam lęk wysokości (poważanie, nie mogę myć okien, bo mi się w głowie kręci)(ha! Grunt to dobra wymówka), co nie ułatwia podejmowania szalonych wyzwań. Dlatego powiedziałam Adamowi, że idziemy trasą dla emerytów.
Przeszliśmy przez miasteczko i stanęliśmy na rozstaju dróg. Jacyś mili Rosjanie z plecakami, którzy wyglądali, jakby mieszkali w górach, we własnoręcznie wybudownym szałasie od co najmniej pół roku, wymachując rękami skierowali nas w lewo. Czułam, że nie powinniśmy im ufać…te plecaki…ten wygląd profesjonalistów. Ale akurat właśnie ten moment wybrałam na nie wyrażanie swojej opinii. Głupia byłam. Otóż okazało się, że uroczy traperzy skierowali nas do stromego podejścia. No ale wiecie, świeciło słońce, było ciepło, Adam nie da sobie w kaszę dmuchać – ruszyliśmy. Ja co dziesięć metrów robiłam przerwę, bo kondycji nie mam za grosz. Po blisko 40 minutach dotarliśmy do punktu, w którym nie mieliśmy pojęcia, gdzie iść. Widoki były zniewalające, ale co z tego!? Postanowiliśmy zawrócić. To była najmądrzejsza decyzja tego dnia, bo jak tylko zaszliśmy, zaczęło lać. Spotkani potem Polacy (którzy kilka dni spędzili w namiocie na zboczu Kazbeku, w śniegu po pachy)(masochiści), powiedzieli, że w taką pogodę, to podejście jest średnio bezpieczne…tiaaa….
jeden z miliona odpoczynków – naprawdę było stromo, na zdjęciu nie widać
Ruszyliśmy zatem trasą samochodową. Jest to, obiektywnie rzecz biorąc, bardzo przyjemna trasa. W lesie. Niezbyt stroma. Można się zmęczyć, ale bez przesady. Ot, typowa górska droga, składająca się z niezliczonej liczby zakrętów, którą można nieco skrócić idąc na przełaj w co łagodniejszych miejscach. Subiektywnie natomiast – to trasa z piekła rodem, po której płyną wartkie potoki i grasują dzikie, siejące zniszczenie bestie.
Szliśmy w strugach deszczu. Z każdą chwilą byłam coraz bardziej wściekła, zmęczona i mokra. I wtem, zza zakrętu, wyłoniły się bestie. Czarne potwory. A konkretnie jeden.
Na mojej drodze stanęła czarna jak smoła krowa i nie chciała się ruszyć. Stała i patrzyła. Patrzyła świdrującymi oczkami i jednostajnie, ostrzegawczo kręciła mordą. Normalnie czułam, że szykuje się do szarży…
Zaczęłam krzyczeć i ruszyłam biegiem na przełaj, zostawiając zaskoczonego Adama obok krowy, która ciągle śledziła mnie wzrokiem (nic dziwnego…takie widowiska pewnie nieczęsto ogląda). Zasapana dobiegłam do drogi…prosto w kolejne cztery krowy, które ewidentnie chciały się na mnie rzucić z tymi swoimi rogami. Zaczęłam wrzeszczeć jeszcze głośniej i machając rękami znowu pobiegłam na przełaj. Adam podążał za mną, dusząc się z uciechy i ocierając z policzków łzy (ten podlec popłakał się ze śmiechu!!!). Kiedy w końcu mnie dogonił, ja miałam hiperwentylację i czułam, że umrę. A on bezczelnie stwierdził, że jeśli jeszcze kiedykolwiek mu powiem, że nie mam kondycji i nie lubię biegać, to mi uprzejmie przypomni ten sprint po praktycznie stromym zboczu. Spojrzałam w dół…faktycznie, normalnie, żeby się utrzymać na takiej ścianie potrzebowałabym przyssawek – jak mucha, albo Spiderman.
…a za zakrętem czai się BESTIA…
Po tym incydencie do Cerkwi dotarliśmy już bez dalszych przygód. Niestety nie było mi dane docenić widoków, bo lało niemiłosiernie, było szaro, a na śliskim błocie można było skręcić kark. Mimo to, poczułam dumę. Że weszłam i nie odpuściłam (a byłam naprawdę zmęczona).
Ze szczytu zjechaliśmy już samochodem, bo nie miałam siły na kolejne spotkanie z krowami, a poza tym było mi zimno i byłam kompletnie przemoczona (na szczyt także można wjechać samochodem, ale szczerze mówiąc w ładną pogodę można to sobie darować).
W Kazbegi poszliśmy do knajpy, żeby się nieco rozgrzać i coś zjeść przed podróżą do Tbilisi. Czerwone wino i herbata nigdy nie smakowały tak dobrze :)
Z Tbilisi do Kazbegi możecie także dostać się marszrutką, ale będziecie jej potem musieli pilnować. Z tego, co kojarzę powrót był o 17, czyli dość wcześnie.
Telawi
Adam planując wyjazd był niezwykle przebiegły. Wiedział doskonale, że po dniu w górach będę w szoku. Mogłam być także wściekła i niezadowolona, należało zatem zawczasu zadbać o poprawę mojego nastroju.
Pojechaliśmy zatem do Kachetii – regionu słynącego z wina i winnic. Adam całkiem trzeźwo uznał, że degustacja win doskonale wpłynie na moje samopoczucie. Tradycyjnie skorzystaliśmy z usług naszego miłego kierowcy, który postanowił nam zafundować „Georgian experience”… Wybrał trasę, która na mapie wyglądała jak urodzinowa serpentyna. Miejscami widoczność zerowa, wiec trzeba było trąbić, żeby obwieścić „uwaga! Jadę!” (kojarzycie może trasę do Krynicy Morskiej? No to jeszcze więcej zakrętów i pod górkę). Aha, jakby co, do Telawi prowadzi także druga, łagodna i przyjemna trasa. Nasz kierowca po prostu lubi przygody.
Zatrzymaliśmy się w Schuchamann Wines Chateau & SPA. Po hostelu perspektywa wykąpania się we własnej, czystej łazience była naprawdę kusząca. O samym hotelu napiszę w osobnym poście dotyczącym wyłącznie noclegów.
Spędziliśmy cały dzień na piciu wina, leżeniu nad basenem i czytaniu książek. Zostaliśmy oprowadzeni po winnicy, zjedliśmy bardzo dobrą kolację i obserwowaliśmy szalejącą w okolicy burzę. Zregenerowaliśmy się i nabraliśmy sił na czekający nas następnego dnia trekking.
taka piwniczka, to ja rozumiem!
Dawid Garedżi
Na granicy z Azerbejdżanem znajduje się kompleks monastyrów i wykutych w skałach cel mnichów – Dawid Garedżi. W części z pieczar mieszkalnych i kaplic do dziś zachowały się namalowane na ścianach freski.
Do głównej trasy prowadzi dość strome podejście, takie, że zastanawiałam się, jak zejdę ;) Potem już należy po prostu kierować się wydeptaną ścieżką, patrząc pod nogi, czy gdzieś przypadkiem nie wygrzewa się żmija lewantyńska. Skubane tam mieszkają i istnieje pewne ryzyko (szczególnie w kwietniu i maju), że się na nią nadepnie…a są niestety bardzo jadowite. Nie straszę, ostrzegam. Ja żadnej nie widziałam, na żadną nie nadepnęłam, więc pozostaje mi się tylko z tego cieszyć.
Uwaga, idźcie cały czas wzdłuż metalowej barierki – to granica z Azerbejdżanem, podczas spaceru będziecie ją przekraczać regularnie (podobno zdarzają się patrole straży granicznej, ale od turystów nic nie chcą). Tylko wtedy będzie iść wzdłuż stromego zbocza (tak stromego, że nie patrzyłam w dół) i będziecie mogli podziwiać wspomniane cele. Część turystów idzie górą – nie wiedzą, co ich omija!
Jeśli przyjrzycie się dobrze to zobaczycie śmigające jaszczurki i krążące sępy. Te ostatnie to akurat lepiej, żeby nie krążyły nad Wami…wiecie jak jest…
Całą trasę, w obie strony, zrobiliśmy łącznie w około półtorej – dwie godziny. W przewodniku coś pisali o dwóch godzinach w jedną stronę. Myślę, że najbezpieczniej zarezerwować sobie trzy godziny na tę wycieczkę. Powinno wystarczyć.
Wyprawę do Dawid Garedżi wspominam najlepiej. Widoki były zachwycające. Puste przestrzenie Gruzji i Azerbejdżanu zapierały dech w piersiach. Surowość przyrody budziła ogromny szacunek. Nie mogłam się napatrzeć.
Z Tbilisi do Dawid Garedżi można dojechać marszrutką. Nie jest to dużo kilometrów, ale droga jest tragiczna (w sumie to teren przygraniczny więc nie ma się co dziwić). Dlatego będziecie jechać z prędkością 10-15 km na godzinę. Przynajmniej na spokojnie porobicie zdjęcia przez okno ;)
Udabno
Z Dawid Garedżi pojechaliśmy do Udabno, gdzie spędziliśmy ostanie dwa dni naszej gruzińskiej wyprawy.
Udabno znaczy pustynia. W rzeczywistości to mała wieś położona w sercu gruzińskiego stepu. Pełna pustych zabudowań, chodzących po ulicach krów, kurczaków i prosiaczków taplających się w przydrożnym błotku.
W tym miejscu Polacy parę lat temu otworzyli restaurację, a potem hostel i hotel. Całe miejsce nazywa się Oasis Club i dla mnie było spełnieniem marzeń. Adam powiedział, że tak uśmiechnięta nie byłam nawet w Chorwacji. Podobny poziom szczęścia dopada mnie tylko w Paryżu.
Zapytacie co można robić we wsi, w której ewidentnie diabeł powiedział dobranoc? Nic. I to jest najpiękniejsze! Można poznawać ludzi, jeść przepyszne dania przygotowywane przez miejscowe kucharki. Można także jeździć konno! Można pić domowe wino. Można czytać. I można po prostu patrzeć się w przestrzeń :)
Dla mnie Oasis Club to była wisienka na torcie i każdemu polecam zatrzymać się tam choć na jedną noc. Porwie Was urok tego miejsca.
Z Udabno wróciliśmy do Tbilisi, skąd ruszyliśmy na lotnisko w Kutaisi. Kiedy następnego dnia rano zamknęłam za sobą drzwi naszego warszawskiego mieszkania, nie wierzyłam w to, co mnie spotkało. To był intensywny tydzień, podczas którego targały mną skrajne emocje, ale było warto. Naprawdę było warto!
Bisous :*