Pewna kobieta opowiedziała mi kiedyś o swojej babce – dajmy jej na imię Katarzyna, choć kobieta personaliów nie podała.
Katarzyna urodziła się pod koniec XIX w. Była kobietą hardą, upartą, kłótliwą, pracowitą, inteligentną i miała głowę do interesów – zespół cech stanowił mieszankę wybuchową. Przy tym była prawdziwą damą. Zawsze ubierała się na czarno, nosiła elegancką biżuterię, rękawiczki i kapelusze z piórami. Krótko mówiąc, przy niej wszystkie jesteśmy ciepłymi kluchami i wyglądamy jak worki kartofli.
Jako nastolatka, w wyniku rodzinnej tragedii, odziedziczyła potworny majątek. Nie myślała specjalnie długo co z nim zrobić. Zainwestowała w ziemię, wychodząc z założenia, że tego przynajmniej nikt nie ukradnie. Kupiła plac i postanowiła zostać kamieniczniczką. Budynek został postawiony, zasiedlony lokatorami i tym sposobem Katarzyna została bizneswoman.
Absztyfikantów miała wielu, bo pomimo upiornego charakterku cechowała się także ogromną urodą i poczuciem humoru. Poza tym, nie wprowadzała do rodziny małżonka teściowej, co było ogromną zaletą. No i przy okazji była bogata. W końcu wyszła za mąż. Wprawdzie uważała się za lepszą i mądrzejszą od męża, ale wybrała go ze względu na urodę, a nie na intelekt.
Jako że była kłótliwa, popadała w konflikty z sąsiadami, znajomymi, obcymi – bez znaczenia. Z tymi wszystkimi ludźmi się także procesowała. Kiedy wchodziła do sądu, adwokaci chowali się po, za przeproszeniem, wychodkach, żeby ich nie dorwała. Jeśli któryś się zagapił, łapała go za togę i żądała żeby podał do sądu osobę, która akurat nadepnęła jej na odcisk. Ponieważ była władcza, delikwent nie umiał jej odmówić i już był ugotowany. Asertywności wobec Katarzyny pełnomocnicy nabierali dopiero później, co pozwalało im na nieprzyjmowanie nowych zleceń. Mam wrażenie, że w pewnym momencie, jej sprawy prowadziła cała palestra warszawska – padło na każdego.
Katarzyna wszystkich pracowników, męża i dzieci trzymała krótko. Musieli robić, czego w danym momencie żądała mamusia, w przeciwnym razie narażali się na jej gniew i popadali w niełaskę – czego nikt tego nie chciał. Zachowywała się bowiem wtedy okropnie i trzeba było się nieźle napocić, żeby ją obłaskawić.
Katarzyna jak się bawiła, to z rozmachem. Pewnego razu wraz z przystojnym mężem i przyjaciółmi (tak, miała ich, pomimo charakteru) bawili się na balu karnawałowym w Bristolu. Kiedy nad ranem, z butelkami wina w rękach wyszli z imprezy, byli tak rozbawieni, że nie mieli jeszcze ochoty wracać do domu. Oni chcieli szaleć dalej. Wsiedli w powozy i pojechali na dworzec. Zapakowali powozy wraz z woźnicami na platformy, sami wsiedli do pociągu i pojechali do Wiednia. Bo tam są najlepsze bale, a Warszawa taka nudna. Na szczęście, w tamtym czasie w domach powszechnie trzymano służbę i
niańki. Dzięki temu, miał się kto zająć dziećmi, kiedy rodzice poszli w tango.
Jak usłyszałam tę część historii, pomyślałam z rozgoryczeniem, że jesteśmy z moimi przyjaciółmi nudziarzami bez fantazji.
Obie wojny Katarzyna przyjęła ze spokojem i godnością. Z Warszawy nie wyjechała, bo ktoś musiał pilnować dobytku. Nic jej się nie stało, majątek nie ucierpiał w drastyczny sposób. Mąż niestety zmarł, ale nie od kuli, lecz na skutek choroby.
Po wojnie państwo przejęło majątek Katarzyny. Trzeba było składać jakieś wnioski – wtedy była nikła szansa na jego uratowanie. Katarzyna powiedziała jednak, że kamienica i ziemia są jej. Wszyscy to wiedzą. Sądy to wiedzą. Państwo też wie i nikt jej nic nie zabierze. Zabrali. Ona jednak nie przyjęła tego do wiadomości i nadal traktowała i dysponowała kamienicą, jak swoją własną. Jak się jej to udawało – nie umiem tego wyjaśnić. Może po prostu również w nowym porządku jej charakter był silną bronią.
Kiedy skończyła 75 lat, postanowiła zabezpieczyć sobie miejsce wiecznego spoczynku. Uznała, że jej rodzone dzieci są na tyle nierozgarnięte i mają zły gust, że nie może na nich liczyć po śmierci. Wybrała parcelę na cmentarzu i udała się do kamieniarza. Kręciła nosem, wybrzydzała, robiła awantury i groziła sądem. W końcu się udało. Grobowiec godny królowej stanął, napis został wykuty, pozostawało tylko wstawić datę śmierci.
Dbała o grobowiec. Bywała tam często, sadziła róże, trawę, pielęgnowała kamień. Pewnego deszczowego wieczoru stwierdziła z przerażeniem i wściekłością, że wymuskana płyta nagrobna pękła. Długo nie myślała. Poprawiła kapelusz i udała się do grabarzy. Zaczynająca się burza jej nie zniechęciła. Biedni grabarze siedzieli sobie w baraku przy cmentarzu, w którym mieszkali. Pili wódkę, palili papierosy i grali w karty. Wtem drzwi otworzyły się z hukiem i stanęła w nich czarna dama, w eleganckim kapeluszu. Przy akompaniamencie grzmotów rzeka: „Niech panowie natychmiast coś zrobią z moim grobem. Pękł i mi się na głowę sypie!” Wywarła na nich tak silne wrażenie, że pomimo ciemności, ulewy i piorunów rzucili się sprawdzić, co się stało. Szkoda została usunięta w trybie ekspresowym, Katarzyna zaś mogła powrócić do rytuału pielęgnacji grobowca.

Pewnej zimy, kiedy miała już blisko 90 lat, Katarzynę odprowadzał do szału dozorca „jej” kamienicy. Był nierobem, brudasem i ogólnie marginesem społecznym. Tak przynajmniej twierdziła. Spadł śnieg i dozorca zamiast porządnie odśnieżyć, machnął parę razy łopatą, po czym udał się na wódkę. Katarzyna założyła futro, kapelusz i złorzecząc chwyciła łopatę. Odśnieżyła cały teren dookoła budynku oraz dziedziniec. Córka znalazła ją siedzącą na ławeczce, opartą o łopatę z
uśmiechem pełnym mściwego zadowolenia. Nie żyła.
PS: Te szałowe „rysunki” są moje. Tak, wiem, czeka mnie jeszcze dużo pracy ;)
Podobne